trafiła noga na kamień – 9 października 2008

To była trzecia kilometrówka, zbliżaliśmy się do skrętu. Postanowiłem wyprzedzić biegającego szefa, byłem dwa metry za nim, kiedy zobaczyłem, jak wbiega na kamyk, większy od piłeczki pingpongowej, mniejszy od tenisowej. A potem widziałem, jak kamyk leci w lewo, stopa biegającego też w lewo, a pozostała część biegającego – w przód.

Nie wyglądało to masakrycznie, ale przerwaliśmy na chwilę, potruchtaliśmy w kółko. Po czym biegający stwierdził, że kończymy kilometrówkę. Bo po pierwsze jest nadambitny, a po drugie jest teraz w świetnej formie, że nie zdziwiłbym się, gdyby w Poznaniu, dwa tygodnie po Warszawie, zrobił drugą życiówkę. Nie mówcie mi tylko, że to niemożliwe, bo sam robiłem.

Kilometrówki były szybkie. Ja robiłem wszystkie między 3:30 a 3:40, czyli o jakieś 10 sekund szybciej niż przed Warszawą. Tak że zaczęło mi świtać, żeby uzyskać w Poznaniu lepszy czas niż w mieście moim. Ale zaczynam wolniej, obiecuję.

Ostatnią, ósmą, kilometrówkę zrobiłem w 3:27. Piszę o tym w osobnym akapicie, bo pękam z dumy. Tak szybko na żadnym treningu chyba nie biegałem.

Biegający szef też nieźle dawał, wszystkie poniżej 4:00 (przy życiówce maratońskiej z miasta mojego 3:17:00). I tym się załatwił. Przynajmniej tak mówią lekarze: że najpierw w miejscu urazu powstał mały wylew, a potem biegający przekształcił go w duży problem. Kostkę ma opuchniętą i tak ubarwioną, że nawet daltonista zobaczy różnicę.

Szczęśliwi ci, co biegają. Czasem ktoś pisze na forum, ostatnio Kwasiżur, o bólu, kontuzji, niemożności biegania. Może cię to dopaść w każdym momencie na ścieżce. Wtedy, kiedy jesteś w życiowej formie, kiedy jesteś o krok od życiówki. Kamil zrobił nawet życiówkę z bolącym kolanem, teraz przymierza się do drugiej też wsłuchując się w łękotkę. Dziki z kolei narzekał na kontuzje przez pół biegowego życia, a teraz, kiedy zaczął mocno trenować i mocno się ścigać, wyzwolił się od bólów, strzykań. Mnie kontuzje złapały dwa razy – łydka wykluczyła mnie z biegania na dwa tygodnie, a kolano zmusiło mnie do kończenia maratonu w Lęborku marszobiegiem.

U Skarżyńskiego jest taka piękna definicja słowa kontuzja. To różnica między chęciami, a możliwościami. Nie jest to chyba reguła potwierdzająca się we wszystkich przypadkach, ale warto o niej pamiętać. I dochodzić do wyników spokojniej, pamiętać o regeneracji, rozciąganiu. 

Niewiele mam do napisania o swoim bieganiu, bo w tych dwóch tygodniach między dwoma maratonami stosuję na przemian silne bodźce i dni odpoczynku. Wtorek był całkiem bez biegania. Ze sportowych rzeczy była tylko wyprawa do sklepu sportowego, żeby przymierzyć nowe startówki, bo w starych biegam już od 4 lat, zrobiłem około 800 km na zawodach i czuję już pepega pod stopą. Czwartek też niesportowy, tylko 20 minut na rolkach z córką przedszkolakiem. Na wieczorną siatkówkę korporacyjną nie wyszedłem, bo stwierdziłem, że wolę spędzić wieczór z Moją Sportową Żoną, skoro zaraz wyjeżdżam. Tak dobrze nam biegną wspólne godziny.

W piątek będzie jeszcze ostatnie bieganie z Dzikim po puszczy – godzina w pierwszym zakresie, na koniec 3-6 przebieżek.

W sobotę na Poznań. Spotkamy się z drużyną maratońską, tą ósemką zapaleńców, którzy w trzy miesiące przygotowywali się od joggingu do debiutu w maratonie. Ich też łapią kontuzje, ale walczą, leczą i biegną dalej. I startują w niedzielę.

Szanse na start biegającego szefa oceniłbym jednak na mniej niż szansa na dobry wynik z Czechami w najbliższą sobotę. 

Updated: 13 marca 2009 — 18:55

Nie ma możliwości dodania komentarzy do Archium Bloga.

Zapraszam do komentowania nowych wpisów ksstaszewscy.pl/blog/.