To była trzecia kilometrówka, zbliżaliśmy się do skrętu. Postanowiłem wyprzedzić biegającego szefa, byłem dwa metry za nim, kiedy zobaczyłem, jak wbiega na kamyk, większy od piłeczki pingpongowej, mniejszy od tenisowej. A potem widziałem, jak kamyk leci w lewo, stopa biegającego też w lewo, a pozostała część biegającego – w przód.
Nie wyglądało to masakrycznie, ale przerwaliśmy na chwilę, potruchtaliśmy w kółko. Po czym biegający stwierdził, że kończymy kilometrówkę. Bo po pierwsze jest nadambitny, a po drugie jest teraz w świetnej formie, że nie zdziwiłbym się, gdyby w Poznaniu, dwa tygodnie po Warszawie, zrobił drugą życiówkę. Nie mówcie mi tylko, że to niemożliwe, bo sam robiłem.
Kilometrówki były szybkie. Ja robiłem wszystkie między 3:30 a 3:40, czyli o jakieś 10 sekund szybciej niż przed Warszawą. Tak że zaczęło mi świtać, żeby uzyskać w Poznaniu lepszy czas niż w mieście moim. Ale zaczynam wolniej, obiecuję.
Ostatnią, ósmą, kilometrówkę zrobiłem w 3:27. Piszę o tym w osobnym akapicie, bo pękam z dumy. Tak szybko na żadnym treningu chyba nie biegałem.
Biegający szef też nieźle dawał, wszystkie poniżej 4:00 (przy życiówce maratońskiej z miasta mojego 3:17:00). I tym się załatwił. Przynajmniej tak mówią lekarze: że najpierw w miejscu urazu powstał mały wylew, a potem biegający przekształcił go w duży problem. Kostkę ma opuchniętą i tak ubarwioną, że nawet daltonista zobaczy różnicę.
Szczęśliwi ci, co biegają. Czasem ktoś pisze na forum, ostatnio Kwasiżur, o bólu, kontuzji, niemożności biegania. Może cię to dopaść w każdym momencie na ścieżce. Wtedy, kiedy jesteś w życiowej formie, kiedy jesteś o krok od życiówki. Kamil zrobił nawet życiówkę z bolącym kolanem, teraz przymierza się do drugiej też wsłuchując się w łękotkę. Dziki z kolei narzekał na kontuzje przez pół biegowego życia, a teraz, kiedy zaczął mocno trenować i mocno się ścigać, wyzwolił się od bólów, strzykań. Mnie kontuzje złapały dwa razy – łydka wykluczyła mnie z biegania na dwa tygodnie, a kolano zmusiło mnie do kończenia maratonu w Lęborku marszobiegiem.
U Skarżyńskiego jest taka piękna definicja słowa kontuzja. To różnica między chęciami, a możliwościami. Nie jest to chyba reguła potwierdzająca się we wszystkich przypadkach, ale warto o niej pamiętać. I dochodzić do wyników spokojniej, pamiętać o regeneracji, rozciąganiu.
Niewiele mam do napisania o swoim bieganiu, bo w tych dwóch tygodniach między dwoma maratonami stosuję na przemian silne bodźce i dni odpoczynku. Wtorek był całkiem bez biegania. Ze sportowych rzeczy była tylko wyprawa do sklepu sportowego, żeby przymierzyć nowe startówki, bo w starych biegam już od 4 lat, zrobiłem około 800 km na zawodach i czuję już pepega pod stopą. Czwartek też niesportowy, tylko 20 minut na rolkach z córką przedszkolakiem. Na wieczorną siatkówkę korporacyjną nie wyszedłem, bo stwierdziłem, że wolę spędzić wieczór z Moją Sportową Żoną, skoro zaraz wyjeżdżam. Tak dobrze nam biegną wspólne godziny.
W piątek będzie jeszcze ostatnie bieganie z Dzikim po puszczy – godzina w pierwszym zakresie, na koniec 3-6 przebieżek.
W sobotę na Poznań. Spotkamy się z drużyną maratońską, tą ósemką zapaleńców, którzy w trzy miesiące przygotowywali się od joggingu do debiutu w maratonie. Ich też łapią kontuzje, ale walczą, leczą i biegną dalej. I startują w niedzielę.
Szanse na start biegającego szefa oceniłbym jednak na mniej niż szansa na dobry wynik z Czechami w najbliższą sobotę.
Nie ma możliwości dodania komentarzy do Archium Bloga.
Zapraszam do komentowania nowych wpisów ksstaszewscy.pl/blog/.