sochaczew – 9 września 2007

Kiedy w starym autobusie wynajętym od MPK w Sochaczewie jechaliśmy na start półmaratonu, rozmyślałem, jak bardzo egalitarne jest bieganie masowe. Autobus był nieco rozklekotany, walił spalinami do środka. Obok mnie stał biegający szef, stał, stał aż usiadł na schodach, żeby zmienić koszulkę sportową na biegową obnażając przy tym owłosioną klatę. I wtedy przypomniała mi się historia, którą biegający szef opowiedział mi w piątek. Ambasada Japonii nalegała na spotkanie z kierownictwem redakcji, w końcu biegający szef dał się zaprosić na sushi. Ze strony ambasady zjawił się oficer dyplomatyczny (jakoś tak brzmiał ten tytuł), który na wstępie pięciokrotnie przeprosił biegającego szefa, iż ośmiela się z nim rozmawiać, mimo że jest tak młody wiekiem i stopniem. A potem popisał się taką uniżonością, na jaką nie stać byłoby nawet premiera podczas audiencji u ojca Rydzyka. I na biegu spotykamy się w jednym autobusie – facet, który chadza na sushi, zwykły dziennikarz, zwykli ludzie. Ładna metafora wartości europejskich, demokracji, równości. W Japonii by to pewnie nie przeszło, biegający szef byłby zarazem szefem donoszonym na start w lektyce. Po starcie równości już nie ma. Do przodu wyrywa czterech gości, odjeżdżają metr po metrze. Za nimi trójka, a potem ja z kimś jeszcze. Biegający szef i znany niegdyś dziennikarz telewizyjny w środku stawki. Razem z 200 osób. Po kilometrze dobiega do mnie Szymon, gość parę lat starszy ode mnie, o sylwetce nieco meduzowatej. Kolejny egalitaryzm. Bo przy nim jestem pięknym, szczupłym Kenijczykiem. A rzadko kiedy udaje mi się z nim powalczyć, w Kabatach na 10 km jest zwykle o minutę-dwie przede mną. Na czwartym kilometrze puszczam Szymona, a na piątym podczepiam się do dwóch nieznanych biegaczy, którzy dojeżdżają do mnie zza pleców. Jedziemy razem do piętnastego. I po co ja się tak męczę? Tempo równe, zmęczenie stale rośnie. Pamiętam tę uporczywą myśl: po co? Lewa noga na ziemi, pytam siebie: po. Prawa, mówię: co. Tak w kółko: po co, po co. Może dla tej satysfakcji przegonienia chłopaka w koszulce Tour de France i dojścia do Szymona. Biegnę z nim do końca, walczymy, wyprzedzamy się, próbuję kilka razy uciekać, ale Szymon mnie dogania. I przy wjeździe na stadion skutecznie ucieka. Czas w miarę: 1:20:30. Minutę z kawałkiem gorzej od życiówki. Nie udało się złamać 1:20. Ale w założeniach przed startem pozwalałem sobie na bieg w okolicy 1:20, to tylko przetarcie przed maratonem. Za to miejsce pięknie nieegalitarne. Byłem dziewiąty. I w kategorii wiekowej znalazłem się na podium, dostałem pucharek i 50 złotych w kopercie. Nie wiem niestety na którym miejscu, bo fanty odebrał kolega, ja musiałem wracać samochodem do Warszawy z biegającym szefem (1:34, życiówka poprawiona o 3 minuty) i znanym niegdyś dziennikarzem telewizyjnym (1:47, niezły debiut). Dlaczego? Bo żona biegającego szefa wyraziła telefonicznie spory niepokój, iż nie ma go jeszcze w domu. To w Japonii też by chyba nie przeszło. 

Updated: 12 marca 2009 — 18:55

Nie ma możliwości dodania komentarzy do Archium Bloga.

Zapraszam do komentowania nowych wpisów ksstaszewscy.pl/blog/.