‚Wąż syknął: ja nie wierzę, przyjedzie na rowerze’. Nie chodzi o kuszenie Adama, tylko o ‚Wiosnę’ Jana Brzechwy. W naszej rodzinie oficjalnie zaczęła się wiosna, Moja Sportowa Żona zainicjowała nowy rower, który zimą przyniósł Mikołaj myśląc praktycznie (bo jak akurat były z jednej strony pieniądze, a z drugiej promocje, to czemu nie?). Rower stał i czekał na słońce, bo MSŻ jest na tyle staroświecka, że nie uważa jeżdżenia w mrozy za frajdę. Nawet jeśli to mrozy dodatnie tak jak minionej zimy. Stanęły mi przed oczyma te jesienne treningi, przygotowania do wrześniowego Maratonu Warszawskiego, kiedy MSŻ nie była jeszcze tak zaorana jak gleba mazowiecka zajęciami fitnessu i łaknęła wysiłku. Jak ta gleba. Te długie wycieczki pozwalające przetrwać długie wybiegania bez znużenia i bez odtwarzacza mp3. Te krótkie ostre treningi, w których biegłem odcinki w tempie poniżej czterech minut na kilometr, a MSŻ z entuzjazmem grupenfuhrera pokrzykiwała: – Szybciej kiciu! Dziś zresztą to powtórzyła na kończących trening sześciu 25-sekundowych przebieżkach. I zamiast zrobić je na 70 proc. mocy, robiłem na 110. Przedtem była prawie godzina spokojnego biegu, kilometr w około 5:00. Zwiedziliśmy trochę osiedli, zahaczyliśmy o las i wymierzoną trasę. Te ścieżki, na których tupałem w samotności od grudnia, coraz szybciej, żeby w Poznaniu pofrunąć nad ścieżką. Do startu pozostały trzy dni. Brzechwa kończy tak: ‚A wiosna przyszła pieszo/ Już kwiaty za nią spieszą’ Już trawy przed nią rosną/ I szumią: – Witaj, wiosno!’. Ja proponuję: ‚A wiosna dziś tu wbiegła/ Czerwona tak jak cegła/ Zdyszana i spocona/ I wpadła mi w ramiona’.
Nie ma możliwości dodania komentarzy do Archium Bloga.
Zapraszam do komentowania nowych wpisów ksstaszewscy.pl/blog/.