Mam już dostęp do internetu, łóżko z czystą pościelą, metro pod domem. Wszystko na wyciągnięcie ręki. I tylko gór już nie ma.
A dla was mam sprawozdanie z całego obozu górskiego. Długie jak Zawoja, najdłuższa wieś w Polsce.
Poprzedni poniedziałek był dniem bez biegania za to z jechaniem przez pół Polski. Wtorek obudził mnie w Piwnicznej w Beskidzie Sądeckim ścianą deszczu. Założyłem krótkie spodenki, koszulkę, kurtkę biegową i czapkę – i o 7.30 ruszyłem na Niemcową. Trzy czwarte drogi przez wieś, ale warto było dla tych kilkudziesięciu minut w beskidzkim borze. O Boże. Niemcowa to pierwszy szczyt ponad tysiąc metrów, na który wszedłem gdzieś na przełomie przedszkola i podstawówki. Wyprawa, którą pamiętam do dziś. A teraz sobie tu wbiegłem na zwykłym treningu w godzinę czterdzieści z powrotem na dół.
Wróciłem po dziewiątej, córka licealistka już brała prysznic, córka przedszkolak jeszcze spała. W dzień wybraliśmy się na Kicarz, siedemsetmetrową górkę, którą zdobywałem w przedszkolu. Córka przedszkolak była z siebie dumna. Potem obiad na rynku i nagle słyszę: – Wojtas? Wojtas!
To Bartosz B. z Kubą J., znajomi maratończycy z Warszawy. W cywilu muzycy poważni. Siedzą właśnie w Chacie na Niemcowej, alternatywnym schronisku bez prądu i ciepłej wody. Góra z górą się nie zejdzie, a maratończyk z maratończykiem. Pogadaliśmy o bieganiu, oni trenują teraz długie, nawet trzygodzinne wybiegania.
W środę pobiegałem znów w deszczu 2 godziny 10 minut. Podjechałem samochodem bliżej gór, do Suchej Doliny, stamtąd na przełęcz Obidza, Wielki Rogacz i Radziejową, najwyższy szczyt Beskidu Sądeckiego 1262 m. Postawili tam nową wieżę widokową. Tylko że dookoła było mleko.
Czwartek – kolejne 2 h 10 min. z siłą biegową (skipy, wieloskoki) w drodze na Eliaszówkę. I się zatupałem. Poczułem, tak jak już opowiadałem Mojej Sportowej Żonie przez telefon, że brakuje mi szybkości. Że robię się wytrzymały jak traktor i ciężki jak traktor. Kończyłem trzema minutówkami, a potem jeszcze dołożyłem sześć razy po 30 sekund.
Zawieźliśmy córkę przedszkolaka do Rabki i w piątek z córką licealistką wybraliśmy się z Zawoi na Mędralową. Córka licealistka kiedy była przedszkolakiem zrobiła (przeze mnie) największą, prawie dwutygodniową wyprawę górską. Do dziś mam przed oczami obrazek, jak siedzą z synem obecnie postlicealistą na Mędralowej i zjadają jagody. Krzaczki są do dziś.
A rano w piątek nie pobiegałem. Żeby sobie odpocząć. Od biegania, od zatupania, od trenowania.
W sobotę przed wyprawą na Babią Górę zrobiłem tylko 45 minut biegania po dolince. Interwały sześć razy 3 minuty szybko i 2 minuty truchtu. Potem sześć 30-sekundówek i na sam koniec symbolicznie 6 razy 10 sekund szybko z podobnej długości przerwami. Wszystko, żeby się przebudzić.
I efekt wyszedł ciekawy. W niedzielę zrobiłem półtorej godziny po Ursynowie. Z pulsometrem w pierwszym zakresie. Wymierzone kilometry biegałem po 4:50, czyli przy tętnie ok. 147 bardzo dobrze. Ale po godzinie coś się załamało, mimo stałego tętna zacząłem zwalniać, doszedłem do 5:18 na kilometr.
Zamykam więc górski obóz. I w tym tygodniu zaatakuję swój organizm innym bodźcem. Tylko jedno długie wybieganie. Więcej krótko i szybko. Zaczynam zaraz od 45 minut biegania z siłą biegową.
A potem do pracy. Lubię swoją pracę, ale nie lubię powrotu z wakacji.
Nie ma możliwości dodania komentarzy do Archium Bloga.
Zapraszam do komentowania nowych wpisów ksstaszewscy.pl/blog/.