Poznań, 10 rano. Zimno, chmura taka duża, że wiadomo: co najwyżej będzie mały deszcz. Idealna pogoda na maraton.
Wbijam się w tłum w okolicy balonika 3:00. Z głośników słowo o Macieju Frankiewiczu (kto nie wie, niech zagugla), które powinno paść, chociaż nic nie słychać. Strzał i jedziemy.
W pokoju byliśmy we trzech – z Kamilem i z Dzikim. Kamil biegł dla fanu, bo niedotrenowany i po chorobach, Dziki na życiówkę. Obaj bez zegarków, bo najpierw namówiliśmy Kamila na taki eksperyment (słuchaj własnego ciała), a potem Dzikiemu się wróżebnie urwał pasek. Ja biegnąc co chwila zerkam na GPS. Tempo ok. 4:12 na kilometr. Dobrze, idę na 2:57, tak miało być, jak stracę pod koniec niecałe trzy minut, będzie złamana trójka. Gorzej, jak stracę niecałe cztery.
Gdzieś za mną biegnie kilkanaście par, które podjęły w lipcu hasło „maraton”. Jak kwoka martwię się o wszystkich, a jak trener – o tę ósemkę, której pisałem plany treningowe, udzielałem porad telefonicznych itp. Ósemkę, bo jedna para odpadła w ostatniej chwili. Wyliczyłem im prognozę wyników: trochę po to, żeby wiedzieli w jakim tempie biec, a trochę po to, żebyśmy wszyscy zobaczyli, na ile się uda.
Na agrafce widzę biegnących pod koniec stawki Rzeszów i Karlino, razem, we czworo. Grzeczni, zaczęli naprawdę spokojnie. Na półmetku kibicuje nam Małgosia S., chodzące biuro akcji Polska Biega i żona biegającego szefa. Łapię czas: 1:28:37, tempo średnie 4:11. Czuję się cudownie, był gorszy moment, ale zjadłem pół batona energetycznego, mogę frunąć.
Do 23. kilometra. Wtedy się odzywa. Kolano. Zapomnieliście już o moich kłopotach, od miesiąca tak szczegółowo opisywanych. Ja też, bardziej martwiłem się o przeziębienie, rano zrobiłem chłopakom pobudkę atakiem kaszlu. Ale kolano powiedziało: zwolnij. Tempo musiało mi spaść gdzieś tak do 4:30, bo na 26. kilometrze kolano powiedziało „ok, możesz w miarę biec”, a ja przyspieszyłem – i ostatecznie na 30. kilometrze złapałem tempo odcinka 4:20.
Dużo tu będzie cyfr. Bo tu się zaczyna dramat pisany cyframi. Nie napiszesz Dziadów cz. III bez słów, a maratonu, takiego maratonu, nie opiszesz bez cyfr.
Na trzydziestym dopędziła mnie grupa na 3 godziny. Cholera jasna. Znacie to? Ten zbliżający się z tyłu tupot, jakby leciało stado słoni, które cię zaraz rozdepcze.
Postanowiłem: uciekam. Z energią nie było najgorzej, druga połówka batona, napój izotoniczny na punkcie, przyspieszam, ciągnę w wymarzonym tempie 4:15. Do 34. kilometra. Tam kolano mówi: Wojtek, tak nie będziemy biegać. Zwalniam, puszczam grupę, człapię, grupa się oddala, obliczam sobie, czy tracąc po minucie na kilometrze mam szansę złamać 3:05, czy tylko 3:10. Jestem biegnącym nieszczęściem. Tempo kilometra – powyżej 5:00.
Zacząłem się zastanawiać, czy to kolano to tylko alibi, ale chyba rzeczywiście bieg z bólem wpływa na parametry – tętno, oddech. Mało siły, ale jest woda, jest banan. A kolano jak zwykle po trzech kilometrach, czyli na 37., zmienilo zdanie: biegniemy.
I wtedy zaczęło się coś, czego nie przeżyłem jeszcze na żadnym z 39. maratonów. Pogoń. Wiedziałem, że dogonić grupę na 3 h jest niemożliwe. I postanowiłem zmierzyć się z niemożliwym. Mam ze trzy minuty straty do grupy, ale jest jeszcze 5 km. Co chwila zerkam na zegarek: tempo średnie na odcinku od 35. kilometra 5:10, za chwilę 4:55, potem 4:40. Szacuję, że jeśli do 40. zbiję je na 4:20 – mam szansę. Wyprzedzam, przechodzę zwalniających biegaczy jak przecinak, jestem ostry, jak Moja Sportowa Żona.
Udaje mi się zbić tempo pięciokilometrowego odcinka do 4:26. Jak sobie policzyłem dziś rano na roztruchtaniu, kilometry między 37. a 40. musiałem pobiec po 4:00. Ale to za mało. Musiałbym końcówkę pobiec po 3:50 na kilometr. Tak szybko nie potrafię. Kolano znów przypomina o sobie, wiem, że już mnie nie zatrzyma, ale wiem też, że nie przyspieszę.
Średnie tempo na ostatnich 2,195 km – 4:15 na kilometr. Czas końcówki: 9:26. Finisz z mieszanymi uczuciami. Jestem przegrany, ale po walce, a nie jak piłkarze. Radwańska też mniej więcej w tym momencie przegrywa w finale, ale gazety ją chwalą. Ale czy ja mogę się pochwalić za to 3:00:49.
Zabrakło 50 sekund do szczęścia. 1,2 sekundy na każdym kilometrze. Tak mało, tylko skąd to wziąć. Jak człowiek czyta liczby, pomyśli: palant, nie mógł urwać tych 50 sekund, przyspieszyć, zacisnąć zęby? Jak człowiek przebiegł 42 kilometry, to rozumie, że czasem się zaciska zęby, przyspiesza, a wskazówka zegara (pamiętacie jeszcze zegarki wskazówkowe?) jak gilotyna utnie ambicje, marzenia.
Staję w strefie odrealnienia, w strefie mety. Na jednej nodze, po dwóch minutach ulegam namowom dziewczyn z medalami, podchodzę do punktu medycznego, zakładają mi bandaż na kolano. Zegar pokazuje już 3:05, to co? Poczekam. Pierwszy raz w nowożytnych czasach mogę po swoim mocnym biegu poczekać w strefie mety na Dzikiego i biegającego szefa. Dziki wbiega w 3:12, poprawił życiówkę o 2 minuty. Padamy sobie w ramiona, a za 15 sekund do uścisku dołącza Andante, też z życiówką. Na mecie maratonu miłości jest więcej niż w przemówieniach premiera.
Sekundy mijają. Biegającemu szefowi wywróżyłbym złamanie 3:15, a może nawet 3:10. Kończy się na kompromisie – przybiega w 3:13. Love, love, love. Mamy z tego nawet zdjęcie, jak mi Małgosia S. podeśle, to wstawię.
Jeszcze się przebieram, żeby wyjść na trasę i zobaczyć Was, całą polskobiegową ekipę, kiedy podchodzi do mnie Piotrek z Brodnicy. Dobiegł w 3:21. Zaskoczył mnie, spodziewałem się go 15-20 minut później.
Idę pod prąd. Grześka z Koszalina nie zauważam, dociera w 3:37, tylko 7 minut starty do prognozy, w debiucie to żaden dramat, samo szczęście. 40 minut później dobiegnie ojciec Grześka, Jarek, jego też przytrzymało kolano, ma 2 minuty straty do prognozy. W cztery i pół godziny maraton kończy Bożena, mama Piotrka, zrobiła to gallowayem i teraz wyprzedza. Na Rzeszów i Karlino czekam jeszcze trzy kwadranse. Docierają wolno, ale w wynikach widzę, że dobrze rozłożyli siły, wobec 10. kilometra poprawili się o ponad 100 miejsc.
Wcześniej macham jeszcze Grześkowi W., mnie rozpoznaje Bolek, przebiegają Fajki, ojciec wymęczony skurczami, chociaż uśmiechnięty, a córka niepomiernie zdziwiona, kiedy jej krzyczę, że jest tylko 5 minut za nim.
Witajcie na maratońskiej ścieżce. Maraton dla nas wszystkich ma 42 kilometry. I potrafi dostarczać mocnych przeżyć, z holyłódzkim hapiendem lub bez.
Nie ma możliwości dodania komentarzy do Archium Bloga.
Zapraszam do komentowania nowych wpisów ksstaszewscy.pl/blog/.