Wszyscy jesteśmy Sanmarińczykami

Łapie mnie atak kaszlu, ale jaki. Bolą mięśnie skośne brzucha, prawie dostaję skurczy. Płuca mówią mi, co myślą o przyspieszonym wentylowaniu powietrzem o temperaturze minus pięć stopni przy tętnie dochodzącym na finiszu do 180. A przez ostatnią 1 godzinę, 23 minuty i 14 sekund – na poziomie 169.

Nie wiem, czy umiem do jasno zdefiniować pojęcie „dobry bieg”. Wiem, że wyjazdowa edycja Półmaratonu w Wiązownie rozgrywana w niedzielę w Warszawie była dla mnie dobrym biegiem.

Budzę się o siódmej z minutami z nierozwiązanym od kilku dni kobiecym zazwyczaj dylematem: w co się ubrać. Czytam na Kindlu podblog, relację Biegofanki z Sobótki. Wieczorem doczytałem tylko, że założyła ciepłe leginsy, a rano widzę, że to się okazało za grubo na start.

Idę do balkonu, otwieram na oścież. Co mnie nie zabije, to mnie przekona do krótkich spodenek. Nie jest źle, biegnę na krótko. Upycham do kieszonki żel, na górę koszulka plus cienka bluza, rękawiczki, czapka i jazda na stadion.

Stadion Narodowej Klęski. Kto oglądał w piątek narodową kompromitację z Ukrainą? Jak bonie dydy nie obejrzę wtorkowego meczu z San Marino i będzie to chyba pierwszy mecz kadry o punkty, jakiego nie zobaczę od Mistrzostw Świata w 1974 r. Mam nawet hasło na jutro: „WSZYSCY JESTEŚMY SANMARIŃCZYKAMI”. Wstawiłbym to na Facebooka, ale nie umiem zrobić porządnego mema.

Spotykamy się pod stadionem z wszystkimi grupami Kancelarii na rozgrzewkę. Janek zwany tu czasem synem fotografem robi zdjęcia.

a

Ćwiczenie pierwsze – rozgrzanie ramion poprzez delikatny ruch i dłoni przez uderzanie. Czyli witamy się oklaskami.

Stawiam sobie cel: między 1:22 (czas marzeń), a 1:25 (minimum przyzwoitości). W zeszłym roku nie złamałem 1:24. Na miejsca, start. Gotowi się nie mówi, bo biegacz długodystansowy jest gotowy do startu od ostatniego treningu pod superkompensację. Zrobiłem półtorakilometrówki – cztery samemu, a potem cztery z Uniqą, dwie powoli z wolniejszą częścią grupy, potem dość szybką z Piotrkiem (dobiegnie w 1:38) i maksymalną z Rafałem (na interwałach jest mocniejszy ode mnie, ale dobiegnie w 1:28). Ledwo udawało mi się łamać 4:00 i muszę Wam przyznać, że nawet mi zabrakło wtedy wiary, że w niedzielę pobiegnę szybciej całe 21 km i jeszcze 100 metrów zafiniszuję.

Koło trzeciego kilometra tętno mi się stabilizuje i zaczynam wyprzedzać. I jadę tak, jadę do przodu, czuję, że mnie niesie, ale nie ponosi. Lekki kryzys na dziewiątym kilometrze, wciągam żel, popijam wodą i znów jadę. Syn fotograf patrzy na mnie z góry.

b

Na piętnastym kilometrze jestem o 3-4 minuty szybciej niż w styczniu na piętnastce na Chomiczówce. Podbieg biorę asekuracyjnie, żeby się nie zakwasić i nie odciąć zasilania na finiszu. Pilnuję tętna, żeby nie przekroczyło 169, z którym biegłem wcześniej. Tracę na kilometrze jakieś 20-25 sekund i chociaż będę potem przyspieszał i gonił moją grupkę sprzed podbiegu, to ich nie dogonię.

Ale do końca jest dobrze, pod kontrolą, przyzwoicie szybko. Nudy, jak w polskim filmie. Coś co usypia czytelników, ale autorowi przynosi zadowolony spokój. Złamać 1:23 się nie da, chociaż walczyłem. Przed metą łapie mnie migawką Szewczuk (dzięki). Wolałbym, żeby to zdjęcie wyglądało tak:

c

I adidas może by wolał ze względu na zbliżenie na samobiegające butsy.

Ale zdjęcie wygląda tak, że ujawnia słabości gorsetu mięśniowego po 21 km:

d

Wizerunkowo dobił mnie Robs, który znalazł na Picassie zdjęcie z MaratonyPolskie.pl:

e

Uwaga, to było już ostatnie zdjęcie Staszewskiego w tym odcinku. Można by to ułożyć w komiks „Od uśmiechu do boleści”, ale kto przeżył kiedyś dobry bieg wie, co jest pod maską. Jakieś spełnienie, do którego można dojść tylko przez wypalenie żywym tlenem.

Za metą zamieniam się w kołcza, idę wypatrywać swoich na trasę. Ale w ponad 10-tysięcznym biegu nie sposób. Czatuję tylko na wyróżniające się białe koszulki Alicji i Mateusza z Uniqi. Są, łamią 1:46, tym razem Mateusz wygrywa o 2 sekundy.

W namiocie z herbatą spotykam Roberta Korzeniowskiego. Złamał 1:20 i opowiedział fajną historyjkę. Żona mu mówi, że po co tyle trenuje, skoro już się nawygrywał w życiu. A Korzeniowski odpowiada, że robi tylko po 60-70 kilometrów tygodniowo, a kiedy trenował i miał tydzień regeneracyjny, to schodził z kilometrażem na 100 km. Więc teraz trenuje mniej niż przy regeneracji.

W domu internet pełen wyników. Najszybszym podopiecznym został Andrzej Gondek – 1:25:11 (życiówka poprawiona o 4 minuty). Przypomnę, że Andrzej jedzie na Maraton Piasków i łączy to ze wsparciem dla ośrodka Szansa w Stalowej Woli. W grupie wtorkowej, bankowców, wygrał Przemek (1:29:18) o 10 sekund przed Jarkiem. A w środowej, ubezpieczeniowców Rafał (1:28:49).

A teraz bawimy się wspólnie? Rob (1:43, życiówka o 7 minut) przygotował znów formularz Zimowo-Wiosennej Podblogowej Ligi Półmaratońskiej. Wpisujcie, z wynikami czekamy przynajmniej do Pabianic i Poznania.

A meczu jutro naprawdę nie obejrzę, w ostateczności przełączę na „M jak Miłość”.

Updated: 25 marca 2013 — 18:55

Nie ma możliwości dodania komentarzy do Archium Bloga.

Zapraszam do komentowania nowych wpisów ksstaszewscy.pl/blog/.