Byłem bardzo zmęczony. Doszedłem do domu walcząc z poczuciem olbrzymiej senności, chociaż był środek dnia. Musiałem się położyć, trochę podrzemać, pogapić się w tv i wypić herbatę. Dopiero potem zebrałem siły na badmintona. Po czym byłem taki zmęczony? Po gigantycznej pizzy! Serio. Nic tak nie zamula człowieka jak obżarstwo. Człowiek momentalnie zamienia się w niedźwiedzia w przededniu snu zimowego. Nie bez powodu południowcy wymyślili sjestę, a Peerel leżakowanie w przedszkolu. A po biegu Nike’a – Run Warsaw, 5 km po centrum miasta – w ogóle nie byłem zmęczony. Biegłem z córką-gimnazjalistką pomagając jej trzymać równe tempo 6 minut i 10 sekund na kilometr, więc nie miałem okazji wejść choćby w pierwszy zakres. Przeżywałem za to bieg z pogodą ducha. To było niesamowite. Na starcie ekscytacja, bo w takim tłumie jeszcze nie biegłem. Ale prawdziwe olśnienie przyszło na zakręcie pół kilometra za metą. Na Ludnej było z górki, nagle ukazywał się pięćsetmetrowy wąż żółtych koszulek. Ludna – ludna aż do przesady. Żółta rzeka. Święto sportu. Alleluja. Każdy na tym zakręcie krzyczał z zachwytu, bił brawo. Ja dosyć wrażliwy jestem na takie doznania, więc dostałem dreszczy. Niesamowity bieg. W takim tłumie mało kto biegł na życiówkę. Słabsi biegacze trucht przeplatali marszem. Mocniejsi uśmiechali się do świata. Ale samolot zrobiliśmy wszyscy – to pomysł też nieźle podjaranego didżeja, który wciągnął nas na podbiegu na Książęcej do wspólnego śpiewania sportowego dziś hitu: ‚Lecę bo chcę…’. Po południu Moja Sportowa Żona ograła mnie w badmintona. Pierwszego seta wygrała 21:19. W drugim prowadziłem już 18:16, ale przegrałem pięć piłek z rzędu. Dlaczego? Bo na naszym podwórku zbiórkę zrobili sobie kibice Legii, wybierali się chyba na mecz Legia-Wisła do pobliskiego pubu. I zgadnijcie kogo dopingowali z ligowym zapałem? Na pewno nie Antoniego Macierewicza.
Nie ma możliwości dodania komentarzy do Archium Bloga.
Zapraszam do komentowania nowych wpisów ksstaszewscy.pl/blog/.