29 października 2006

– Po co my to robimy? – zapytał Daniel, kiedy w piątek wczesnym wieczorem kładliśmy się spać na sali gimnastycznej w Blizanowie kilka godzin przed startem Kaliskiej Setki. – Po to, żeby znaleźć się w miejscach, w których się nie bywa – taka odpowiedź przyszła mi do głowy, bo starałem się ominąć wszystkie frazesy o udowadnianiu sobie czegoś, pokonywaniu własnej słabości itp. Wiecie o jakie miejsca chodzi? Nie Blizanów, Jarantów i Brzeszcze, przez które przebiegaliśmy po sześć razy. Tylko takie piękne, czarowne miejsca jak Siedemdziesiąty Kilometr albo Dziewięćdziesiąty Kilometr. To miejsca, w których zwykle ludzie nie bywają. Większość populacji nie zna w ogóle drogi do nich, a spośród biegaczy niewielu tego doświadczyło. Wiecie, jak wygląda świat z 70. kilometra? Ja byłem odrealniony, czułem się jak postać filmowa i pełen energii, bo na 70. km trzymałem równe, zamierzone na wstępie tempo i ciągle miałem zapas sił. A z 90. kilometra? Moc się kończy, można jechać przed siebie, ale już jak miękko lądujący samolot. Coraz większy jest opór organizmu i tempo w końcu zaczyna spadać. Nieznacznie, kilkadziesiąt sekund na kilometrze. Ale właśnie te sekundy uciekają jak króliki na polu i przez to nie zszedłem poniżej wymarzonych 10 godzin. Moja Sportowa Żona pisała już wczoraj, że uzyskałem czas 10:07:50. O osiem minut gorszy od marzeń. Ale o blisko pół godziny lepszy od poprzedniej życiówki. I że na mecie byłem szczęśliwy. Ręce same poleciały do góry, wjechałem w metę jak Szurkowski przed laty. 27 kilometrów przed metą ktoś mnie zawołał z boku. O rany! Cud! Samochodem w roli kibiców dotarli na Setkę dwaj biegacze z Warszawy – Krzysiek i Bartosz. To koledzy Daniela i moi, przyjechali nam kibicować. A to był moment, kiedy ja wypatrywałem cudu, czyli kogoś, kogo namówię na to, żeby towarzyszył mi biegiem na ostatniej 15-kilometrowej pętli. Bartosz zgłosił się z chęcią. Obaj odnaleźli jeszcze na trasie Daniela (walczył kwadrans za mną) po czym na 82. kilometrze znów zobaczyłem auto i Bartosza w zwykłych spodniach, pantoflach gotowego do roli pacemakera. Wiecie co jest niesamowitego w bieganiu? Z Bartoszem się nie przyjaźnimy, jesteśmy raczej dalekimi znajomymi. Czy wyobrażacie sobie, żeby dla waszego dalszego znajomego stanąć na trasie i przebiec 18 kilometrów? Długi finisz zacząłem na 15 km przed metą. Bartosz wyliczał szybko tempo kolejnych kilometrów, to dobrze, bo mi już matematyka siadała. Piątkę zrobiliśmy w 30 minut, planowo. Ale 10 km przed metą zaczęło się trudno, bardzo trudno. Wiatr w twarz i coraz gorsze czasy kilometrów. Bariera dziesięciu godzin podskoczyła wyżej niż mogłem sięgnąć. I ostatnia piątka – już na luzie, w lepszym czasie niż przedostatnia. Bartosz, dzięki ci, miałem świadka swojej radości. Bartosz, kształcony muzyk, powiedział, że to to jak ‚Wariacje Brahmsa na temat Haydna’. Przynajmniej tak to zapamiętałem. Bartoszowi było jeszcze mało. Krzysiek wywiózł go naprzeciw Danielowi, który przybiegł malutkie 25 minut po mnie. W debiucie, a to jest – przypomnę – facet, który biega od dwóch lat. Za metą padłem. I dobrze, bo padać powinno się za metą, a nie przed metą. Nogi obolałe, marzyłem, żeby włożyć stopy do lodu. Stawy zardzewiałe, bolą przy każdym ruchu (do teraz). Schylić się nie można (uda!), kiedy się kładzie, należy unikać prostowania nóg. Przesiedziałem trochę na krześle, dowlokłem się do sali gimnastycznej i zaległem na materacu. Od siedemnastej do siódmej rano podsypałem z małymi przerwami na dekorację zwycięzców, posiłek, wyprawę po colę do lokalnego baru (aż 150 metrów, nie wiecie nawet, jak to może być daleko). Trudno i nudno byłoby opisywać z detalami wszystki uciążliwości i podniosłe momenty wczorajszego dnia. Całe to zaangażowanie biegowe. Ale powiem wam jedno – i to szczera prawda, a nie wykoncypowana puenta. Dzień Kaliskiej Setki był chyba pierwszym dniem w moim życiu, w którym ani przez chwilę nie pomyślałem o seksie.

Updated: 11 marca 2009 — 18:55

Nie ma możliwości dodania komentarzy do Archium Bloga.

Zapraszam do komentowania nowych wpisów ksstaszewscy.pl/blog/.