Dobry bieg to duża przyjemność. Na pewno większy niż duże lody, bita śmietana albo inne przyjemności dzieciństwa. Chodzę jeszcze dziś i przypominam sobie różne momenty z niedzielnego półmaratonu. To poczucie luzu na pierwszym, drugim, siódmym, dwunastym kilometrze. Zauważyłem jeszcze, że zrobiłem przy okazji życiówkę na 15 km – 55:58. Mój dotychczasowy najlepszy wynik, co prawda z nienajlepszego momentu w cyklu treningowym, bo ze stycznia (bieg Chomiczówki) to około 57:40. Miałem wrażenie, że lecę w niedzielę z kosmiczną prędkością. Przypominam sobie tunel. Narzeczona Daniela sobie z niego kpiła: Ale atrakcja, pobiegniesz w tunelu. Ale powiem wam, że jest w tym coś magicznego. Biegniemy w pełnym świetle i słońcu, organizm dochodzi do apogeum, zbliża się dwudziesty kilometr i nagle łagodny zbieg, a grupka przede mną zaczyna niknąć w oczach. Wtapia się w ciemność. Za chwilę ja w nią wbiegam, niewiele widzę, bo oczy nieprzyzwyczajone. Uszy też, hałas znika. I czuję się, jakbym wbiegł w inną przestrzeń. Biorę na cel człowieka przede mną i lecę, ale w tej odmienione przestrzeni czuję się, jakbym biegł właściwie w grze komputerowej, niby biegnę w realu, ale równie realnie mam wrażenie, że siedzę właśnie przed ekranem i obserwuję biegaczy na trasie z dość ubogą scenografią. I przypominam sobie jeszcze biegi z tamtych lat. Jak następnego dnia po maratonie spotykaliśmy się z Jackiem na schodach w Gazecie i śmialiśmy w głos na widok paralitycznego kroku. A raz nawet obaj szliśmy tyłem. Tamte biegi były naprawdę romantyczne. Nie wiadomo, co cię spotka, kiedy padniesz, jak będziesz się czołgać nazajutrz. Chociaż… kiedy w czerwcu zeszłego roku maraton w Rytrze (góry!) zacząłem z dużą pychą i prędkością, a kończyłem marszobiegiem, to wcale nie wydawało mi się romantyczne. Dziś zero zmęczenia. Już myślę o najbliższym starcie, 10 km w najbliższą sobotę w Kabatach. Mam z tym dystansem pewne porachunki. Postanowiłem: poniedziałek i wtorek obóz biegowy (czyli rano wolny i długi trening, a wieczorem krótki i szybki). Środa – regeneracja. Czwartek – BNP. Piątek luz. Sobota życiówka. Rano była godzina bardzo łagodnego pierwszego zakresu. Nie mogłem biec szybciej niż kilometr w 5:30, a postanowiłem się za mocno nie zmuszać. I, wstyd powiedzieć, skróciłem tę godzinę o siedem minut, czego nigdy nie robię, ale postanowiłem nie spóźnić się na zebranie w pracy. Bo to też wstyd. Po pracy, raczej po południu niż wieczorem, było szybkie pół godziny. Najpierw dwie minuty rozbiegania, potem pięć minut na maksa (oj, ale ten maks, to raczej drugi zakres niż trzeci) i dwie minuty truchtu – takie powtórzenie cztery razy. I mamy równe 30 minut. Ani minuty więcej, bo Moja Sportowa Żona już czekała w samochodzie z córką przedszkolakiem. MSŻ jechała na zajęcia, córka przedszkolak domagała się biegania po podwórku, a ja wreszcie mogłem poczytać sportowy dodatek gazety. Bo w ten weekend wśród sportowców z Polski byli tacy, którzy mieli powody do jeszcze większej dumy niż moja.
Nie ma możliwości dodania komentarzy do Archium Bloga.
Zapraszam do komentowania nowych wpisów ksstaszewscy.pl/blog/.