Do Kazimierza (patrz wczorajszy odcinek) nie zabrałem nawet butów biegowych. Bo sportową normę na tydzień już wyrobiłem. Ale…
Piotrek Sz., syn gospodyni, paradował w koszulce z maratonu i zapewniał, że stanie we wrześniu na starcie. Kiedyś wygrywał ze mną, bo ma więcej talentu. Teraz jakby potrenował ze dwa lata, to znów bym nie miał szans.
Wyciągnąłem z samochodu piłkę do siatkówki, niby byli chętni, ale skończyło się na tym, że poodbijaliśmy chwilę z Moją Sportową Żoną. Za chwilę okazało się jednak, że jest spora frakcja zainteresowanych kopaniem Mikasy. Zastrzegłem tylko, że piłka mocno pamiątkowa, bo od MSŻ na 40. urodziny. I poszliśmy, w sumie przez pół godziny po poletku latało z ośmiu dorosłych i dwójka dzieci. Fajnie było.
Biesiadować też było fajnie. Nie myślcie, że już jestem taki porąbany, że rozmowa towarzyska, konsumpcja ryb, arbuzów i wina, śmiechy w gronie bliskich nie są w stanie sprawić mi przyjemności. Siedzę sobie przy stole, a tu w pewnym momencie podchodzi do mnie dziesięcioletnia Lusia i pyta, czy z nią nie pobiegam. Przebiegliśmy dobry kilometr, opowiedziała mi o powiatowych zawodach, w których wygrywa i pościgaliśmy się na jakieś 235 metrów. Zażądała, żeby jej nie dawać forów. Wygrałem, ale nie bez wysiłku.
Bieganie wszędzie człowieka dogoni.
A po puencie jeszcze ogłoszenie parafialne. Wyjeżdżam na trzy dni z córką licealistką do zaprzyjaźnionego Berlina. Buty biegowe oczywiście zabieram. Nie wiem jednak, jak będzie z dostępem do sieci u naszych zachodnich sąsiadów. Więc, jeśli bloga nie będzie na czas, to nie znaczy, że poprosiłem o azyl, tylko, że napiszę dzień-dwa później.
Nie ma możliwości dodania komentarzy do Archium Bloga.
Zapraszam do komentowania nowych wpisów ksstaszewscy.pl/blog/.