Vahanarra! – 25 marca 2007

Vahanarra! Vahanarra! Vahanarra! To wyżej to miało być takie Yes! Yes! Yes! sympatycznego pana byłego premiera. Tylko w wersji sportowej. Opowiem wam po kolei. 7.30 rano nowego czasu. Wstaję, w domu cisza, ja się szykuję. Mam dużo czasu. 9.53. Wpadam w ostatniej chwili na start, parkuję między dwoma samochodami na ledwo znalezionym miejscu, z przodu zostaje potem 20 cm, z tyłu 15. Naprawdę nie przesadzam, a jeśli już, to niewiele. Determinacja. 9.59. Znajomi na starcie. Uściski ręki z Kęćkiem od planu Kęćka, z jednym z braci Celińskich, z Pedrem z Kabat i jeszcze parę innych. Atmosfera i adrenalina. 10.00. Dziesięć, dziewięć, osiem, siedem… Liczymy ze spikerem, lubię to narastające napięcie. Naciskamy stopery i jedziemy. Jest dobrze. Biegnie mi się szybko i świeżo. 10.18. Piąty kilometr. Czas 18:14. Dobrze, tak szybko jeszcze nie zaczynałem półmaratonu. A czuję spory luz. Jedziemy razem z Filem i Wojtkiem S. Jedziemy, bo naprawdę ciągniemy z taką mocą jak byśmy byli pojazdem zmechanizowanym. Wojtek jest w moim wieku, biega lepiej ode mnie i potwornie profesjonalnie, równiutko do samej mety. Na razie trochę zostaje musi nas doganiać. Fil jest dużo młodszy, w zeszłym sezonie mnie doścignął, w tym biega lepiej, ale nie tak dużo. 10.37. A ja już za dziesiątym kilometrem. Druga piątka w 18:39. Ale nie to najważniejsze. Najważniejszy jest międzyczas z dziesięciu kilometrów. Zanim dodacie to w głowie, to przypomnę, że na moim biegu w Poznaniu przed tygodniem miałem równo 37:00. A tutaj: 36:53. Vahanarra! Poczułem się bogiem biegania. 10.56. Piętnasty kilometr. Nienajlepiej, bo piątka w 19:04. Ale nie ma co narzekać. Gdybym każdą piątkę robił w 19:00, a potem ostro zafiniszował, to łamię 1:20 (godzinę dwadzieścia) i robię życiówkę. A mam przecież sporą nadróbkę z pierwszej dziesiątki. 11.00 Szesnasty kilometr. Kurde wolno, powyżej czterech minut. Dokładnie: 4:02. Tak wolno jeszcze nie biegłem. Kryzys? Wojtek S. odjeżdża. Fil raz przede mną, raz za mną. A raczej ja raz przed nim, a raz za nim, bo biegnę zrywami. Tylko ja tak biegam ze znanych mi ludzi i wszyscy znani mi biegacze uważają, że to nieefektywne. Przyspieszam. 11.04 Siedemnasty kilometr trochę lepiej. Zza pleców dogania mnie trójka biegaczy, która idzie równym tempem po 3:45. Ciągnę z nimi mniej więcej do stolików z wodą na 20. kilometrze. 11.15. I jest efekt: piątka w 19:24 (a zanosiło się na około 20:00). Czas od początku: 1:15:23. 11.16. Liczę. Życiówka jest na bank, wystarczy, że ostatnie 1100 m zrobię poniżej 4:30. A powinienem zrobić około pół minuty lepiej. Tryskam radością i przechodzę w nadświetlną. Tu słowo wyjaśnienia, bo może ktoś czytał wczorajszy blog. Mówiłem tam o złamaniu 1:18:00. To by było piękne. Ale to marzenie. To cel, w który należy mierzyć. Poprzeczka, którą sobie zawiesiłem dla lepszej motywacji. Na szczęście bieganie to nie skok wzwyż. Można prawie doskoczyć do poprzeczki i być szczęśliwym. 11.18 Moja Sportowa Żona z córką przedszkolakiem wrzeszczą szybciej, szybciej. Ale i tak Wojtek P. z którym walczę od kilometra włącza piąty bieg i odjeżdża. Nieważne. 11.19 z hakiem. Wpadam na metę, półtorej minuty po Wojtku S. paręnaście sekund przed Filem. Dokładnie nie wiem w jakim czasie, bo nie udaje mi się dobrze wyłączyć stopera. Dopiero dziewczyna wiesza mi medal, idę na bok wypluć zakwasy z płuc i patrzę na zegarek. Prawdopodobny czas to 1:19:30. 11.20. Fajnie jest w strefie mety. Znajomi, którzy przybiegli, znajomi, którzy wpadają. Jestem szczęśliwy. Vahanarra! I jeszcze taka filmowa scena na koniec. MSŻ idzie alejką w stronę wyjścia dla zawodników. Czy to jest miłość?

Updated: 12 marca 2009 — 18:55

Nie ma możliwości dodania komentarzy do Archium Bloga.

Zapraszam do komentowania nowych wpisów ksstaszewscy.pl/blog/.