Zapach Wadągu

Pierwsza kąpiel była gorsza. Kiedy czułem, że lecę nogami w dół i zastanawiałem się gdzie jest dno, nie zdążyłem nawet zauważyć, że woda jest zimna jak Cool Kids of Death i ciągle pada.

Ale po kolei – czyli najpierw wtorek. Bieg Konstytucji, górska piątka w najbardziej płaskiej stolicy Europy. Właściwie to nie rozumiem dlaczego nie biegamy po ulicach Powiśla. Byłoby równie uroczo, a na pewno przynajmniej o sekundę, jeśli nie o 14 sekund szybciej. To by wystarczyło.

Kto czytał komentarze, ten wie – nie dałem rady złamać 18 minut na 5 km. Nie dałem rady nawet złamać życiówki. Ale udało mi się ją wyrównać. Co do sekundy – 18:13. Dedykuję to Grzegorzowi Gajdusowi, który kiedyś wyrównał rekord Polski w maratonie.

Przełknąłem już gorycz i zostawiłem bieg za sobą. W środę zrobiłem sobie w ramach pokuty i postanowienia poprawy 45 takiej siły jak nigdy. Nie powtarzajcie, chyba że łamiecie trójkę. Najpierw 6 serii po 60 (podwójnych kroków) skipów A, 10 B i 30 C. Wszystko w Lesie Kabackim, który nie wiem kiedy się zazielenił. Potem 6 razy Słonik (400-metrowy kabacki podbieg), ale żeby było inaczej, to najpierw było 200 m wieloskoku pod górę, a potem 200 szybkiego biegu pod górę.

Nie wiedziałem nawet, że to będzie pikuś w porównaniu z czwartkiem.

Dziś ruszyłem przed szóstą rano do Olsztyna porozmawiać ze specjalistą od kibolstwa i kibicostwa. Z prawie dwugodzinnej rozmowy zapamiętałem wyraźnie myśl o tym, że kibole w walce szukają adrenaliny, która inaczej jest im niedostępna, bo nie pójdą na bungie ani na treking po Himalajach.

A potem poszedłem na Wadąg. To rzeczka w borach na granicy Olsztyna. Wcześniej umówiłem się z wypożyczalnią, że po pracy wezmę kajak na parę godzin. Spływ ma 8 kilometrów. Porównywalny jest tylko ze spływem Małą Panwią, który urządziliśmy sobie z Moją Sportową Żoną pięć lat temu, przy czym Małą Panwią się nie spływa, o ile ktoś nie chce przenosić kajaka przez konary co 400 metrów.

Pierwszy odcinek – leniwa woda i lekka nuda w kajaku. Drugi, za drugą elektrownią bystrzejszy. Wygląda tak:

wadąg

Chwilę po zrobieniu tego zdjęcia (z brzegu, przy przenoszeniu kajaka koło elektrowni) miałem pierwszy dzwonek alarmowy. Wsiadałem do kajaka z płaskiego brzegu i nie utrzymałem równowagi. Wpadłem do kolan.

Ruszyłem na odcinek, na którym na wodzie unosi się piana adrenaliny. Omijanie głazów, niewyróbki na zakrętach, drzewa w wodzie na pół nurtu. Na jednej gałęzi drugi dzwonek ostrzegawczy: zatknięty czyjś but. A ja płynę w Nike Free.

Dzwonków nie posłuchałem i dopłynąłem do drzewa przegradzającego rzekę na pół. Trzeba było pokonać przeszkodę lewą stroną, gdzie drzewo było z metr-półtora nad wodą (kuląc się w kajaku). Ale wiecie, jak to jest na rzece – jedna zła decyzja, nurt cię niesie, nie można zwykle zahamować, wycofać się, żeby powtórzyć manewr. Zatrzymało mnie w poprzek tam, gdzie drzewo leżało z 5-10 centymetrów pod wodą. Próbowałem się z tego wymanewrować, wyhybotać, ale nabrałem tylko do kajaka adrenaliny i morze wody. A dalej było to, co opisałem na początku: dno.

Ale co dalej? Chcę wyjść na płaski brzeg po lewej stronie. Nie da się, bo tam jest głębia. Wracam. Idę na wysoki po prawej. Zbieram myśli. Trzeba wyciągnąć kajak, który dziobem zarył się pod drzewem, a tyłem wystaje jak plastikowy konar. Wracam, po pas w wodzie. Ciągnę, idzie. Potem wylewanie wody z kajaka, przenoska, wodowanie.

I skoro były dwa dzwonki alarmowe – to muszą być też dwa drzewa. Tym razem próbuję przez głębię pod drzewem i wpadam do wody po szyję. Jest zimno. Na kwadrans wychodzi słońce, ale palce nie rozgrzeją mi się aż do wieczora. Za chwilę zachodzi i spada deszcz, a zaraz grad.

Docieram do trzeciej elektrowni, pożyczam od dobrego człowieka komórkę (bo moja przecież zamokła) i dzwonię po odbiór kajaka. Pan będzie za godzinę.

I to jest godzina, kiedy nie wiem, czy jestem bardziej zmarznięty, czy spełniony.

Myślę o Silesii, kiedy w podobnych warunkach Wyspio łamie trójkę. I o Johnsonie, ale nie w Katowicach, tylko biegnącego w zeszłym roku też w koszmarnej pogodzie przez siódmą dolinę. I o wszystkich tych niesamowitych, masochistycznych wyzwaniach, które sobie wszyscy stawiamy. I o szczęściu, jakie daje ich pokonanie. Elektrownia z adrenaliną.

Stoję tak nad ujściem Wadągu do Łyny i próbuję nie zamarznąć. Ściągam kapok i przemoczoną kurtkę, cienka bluza łatwiej wyschnie. Biegać nie dam rady, bo spodnie przeschły już trochę z przodu, ale tył – siedziałem w mokrym kajaku – jest przemoczony do chińskiej nitki. Nawet skipy A nie wchodzą w rachubę, bo zimno przesywa ścięgna. Robię półskipy, wspięcia na palce, wymachy rąk.

I, żeby Was nie zanudzać, ostatnia rzecz: coś strasznie fajnego, bajkowego. Wzdłuż rzeki jedzie dwóch rowerzystów. Chwilę gadamy, pytają mnie, czy udała się kąpiel. Odjeżdżają, ale za 5 minut wracają i jeden mnie woła:

– Rozpaliliśmy dla ciebie ognisko!

– Co?!

– Ognisko.

200 m dalej za drzewami było stałe palenisko, chłopaki nazbierali mokrego chrustu, w sobie tylko znany sposób go podpalili (Jedi?) i zawołali mnie, żebym nie dygotał.

Dzięki!!!

A teraz w domu pachnie ogniskiem, błotem i miłością. Czyli Wadągiem.

 

 

Updated: 5 maja 2011 — 18:55

Nie ma możliwości dodania komentarzy do Archium Bloga.

Zapraszam do komentowania nowych wpisów ksstaszewscy.pl/blog/.