Cały dzień rozmawiałem z ciekawymi ludźmi o bieganiu. Więc to jasne, że wieczorem musiałem sam to zrobić, szczególnie, że miałem sposobność na plaży.
Rano ucałowałem śpiącą jeszcze jak suślica Moją Sportową Żonę i wyjechałem do Torunia. Tu mieszka maratończyk K., który przez 13 lat był marynarzem. I trenował ponad 100 km tygodniowo pływając na statku. Raz zrobił korespondencyjnie Maraton Toruński – na środku Atlantyku.
Ktoś może powiedzieć: wygłupy, bzdury, głupoty. A ja usłyszałem dziś opowieść o determinacji. Kiedy K. robił ten maraton, to zwidywał mu się las, bo marynarz całym sercem tęskni do zieleni. I krzyk tłumu startującego do Maratonu Pokoju z bramy Stadionu Dziesięciolecia.
Z Torunia myk do Gdyni. Tu R.W. zwyciężczyni pierwszego Maratonu Pokoju. To był jej pierwszy maraton w ogóle, wcześniej trenowała średnie dystanse, myślała, że z tym maratonem to jakiś jednorazowy happening. Przyjechali ekipą z klubu ze Starogardu Gdańskiego i przebiegli. Dopiero potem R.W. zmieniła trening pod maratony i po siedmiu latach została rekordzistką Polski. Ale nie mogła się przekonać do skipów i wieloskoków (ograniczała się tylko do podbiegów) – i czworogłowe ją na zawodach bolały. Róbcie więc skipy.
Z R.W. rozmawialiśmy w knajpce przy plaży w Gdyni. Niebo było niebieskie, morze mokre, piasek pustynny. I nie wytrzymałem. O 19.50 miałem wybór – jechać na nocleg w redakcji w Gdańsku, czy jednak się przebiec po plaży. Problem z tym, że godzinny trening już zrobiłem wczoraj (a na taki pozwalam sobie raz w tygodniu), więc dziś musi być półtoragodzinny.
I był. Wiedziałem, że jeśli odpuszczę, to będę żałował. I że jeśli się zbiorę, to przeżyję coś bajkowego. Dobiegłem z plaży przy gdyńskim porcie do mola w Sopocie i z powrotem, podobno razem 18 km. Spokojny pierwszy zakres, równe tempo około 5:00 na kilometr, chociaż na odcinkach po kopnym piachu wychodziło z tego pewnie 6:00. Najładniejszy jest fragment między Gdynią Orłowo a Gdynią Portowo. Niezwykłe drzewo płaczące nad morzem. A przede wszystkim ostro pnące się prosto z plaży góry zalesione, jak się marynarzowi K. nie śniło. Czasem spomiędzy drzew wyłaniały się głębokie wąwozy, które orały klif. Piaskowe przepaście. Chorwacja w miniaturze.
Tak przypuszczam, bo Chorwacji na żywo nie widziałem, tylko na zdjęciach w katalogach. No i wczoraj w telewizji, jak wykonywali egzekucję na naszych. Zastanawiałem się nad tym w biegu – i chyba tak właśnie jest, że nasza reprezentacja to też Chorwacja w miniaturze. Tacy sami gracze, tylko mniejszego formatu. Krzynówek jest gorszy od Pokriwacza, Smolarek od drugiego Pokriwacza, a Jop od trzeciego Pokriwacza (sorry, to jedyne nazwisko chorwackiego piłkarza, jakie zapamiętałem).
Kończyłem o wpół do dziesiątej wieczorem przy jasnym jeszcze niebie. Ale nad Zatoką Gdańską pojawił się księżyc, tak banalny, jak taktyka polskiej reprezentacji w Korei (wrzutki na aferę, pamiętacie?). Marynarz nie tęskni morze do takiego widoku, ale człowiek z lasu staje na plaży oczarowany.
Nie ma możliwości dodania komentarzy do Archium Bloga.
Zapraszam do komentowania nowych wpisów ksstaszewscy.pl/blog/.