Wbiegłem do Lasu Kabackiego. Nie było mnie tu dwa tygodnie, a front robót poszedł pełną parą. No i ten szlaban. Muszę się teraz cofnąć o dobre cztery lata.
Wtedy trafiłem do SBBP. To się tłumaczy Sobotnie Bielańskie Bieganie Poranne. Gdzie, kiedy? To banalnie proste, w sobotę o 8. rano u wejścia do Lasku Bielańskiego przy szlabanie na Podleśnej. Jeździłem tam przez całą Warszawę prawie co tydzień, tak jak kilkanaście-kilkadziesiąt innych osób. Wspólny trening zaczynał się od rytualnego zdjęcia przy szlabanie.
Potem dowiedziałem się, że przy szlabanie w Kabatach też umawiają się biegacze. Byłem tylko raz, wpadło tylko pięć osób, każdy pobiegł swoim tempem. Tylko znów ten szlaban.
Ile razy komuś tłumaczyłem, gdzie są biegi na 10 km w Lesie Kabackim, to mówiłem, że przy szlabanie.
Albo szóste bodaj urodziny SBBP na jesieni. I dyskusja o różnych grupach biegowych w Warszawie, biegających po swoich laskach, parkach. Ktoś rzucił pomysł powołania jednego wspólnego stowarzyszenia, a pomysły na nazwę krążyły wokół szlabanu.
Szlaban. Taki wygodny do rozciągania. Można się oprzeć o niego rękami i rozciągać łydkę. Kto wysoki, może nogę położyć na szlabanie i rozciągnie achillesy. Początek i koniec treningu. Zostawić samochód przy szlabanie i hulaj dusza po lesie.
W Kabatach szlabanu już nie ma. Stanął nowy, za torami kolejowymi. Dalej jest jeszcze 150 m asfaltowej drogi i tam dopiero ścieżka przy której zaczynało się bieganie, skąd wymierzono białą trasę, dwa kroki dalej żółtą. I tam, gdzie obie trasy się kończą. Szlabanu już nie ma.
Pisałem trzy tygodnie temu, jak wzruszyłem się w berlińskim Lasku Grunewald, kiedy zobaczyłem taki sam szlaban jak w Kabatach. A ściślej, taki jak był w Kabatach przed wejściem do Unii – stylowy, drewniany. Bo teraz leśnicy w Polsce upodobali sobie szlabany metalowe.
No dobra, trzeba będzie się przyzwyczaić, że las zaczyna się tam, gdzie kończą się tory. A trening zaczyna się od 150 metrów truchtu zamiast rozgrzewki.
Ostatnie bieganie w Bułgarii zrobiłem po plaży, tylko godzina, bo plaża mała. I nie mogłem się doczekać testu prawdy w Kabatach. W niedzielę była godzina BNP, biegu z narastającą prędkością. Dobiegłem do lasu, mijając nowy szlaban i wyrwę po starym szlabanie, w pierwszym zakresie (z tętnem ok. 145). Na pierwszym wymierzonym kilometrze dało mi to czas 5:08. Bez rewelacji, ale też bez tragedii. Miałem wtedy już 20 minut biegu, więc przeszedłem do drugiego zakresu. Tętno 155-160. Tempo wymierzonego kilometra niezłe – 4:30. Chociaż drugi zakres to jest chyba ta intensywność pracy serca, z którą biegnie się przez większą część biegu maratońskiego. Czyli sporo pracy przede mną, bo chciałbym we wrześniu biec w tempie 3:59 kilometr.
Tak przebiegłem prawie pół godziny, pilnując się pulsometru. A potem, już na ulicy (więc nie znam tempa) przeszedłem do trzeciego zakresu – tętno ok. 170. Tak przebiegłem 6 minut, roztruchtanie i w domu.
A w poniedziałek – znów w drogę. W polskie góry. Znacie Piwniczną Zdrój? Dla mnie było to ukochane miasteczko górskie od dzieciństwa. Uregulowany i nieuregulowany Czercz, autobus do Kosarzysk, Sucha Dolina, paprocie na Wielkim Rogaczu, pierwsze schronisko na Prehybie, w którym leciała Una Paloma La Blanca. Teraz jadę tam z dwoma córkami – przedszkolakiem i licealistką. Mam nadzieję, że ten skład pozwoli mi na potrenowanie po górach.
Nie ma możliwości dodania komentarzy do Archium Bloga.
Zapraszam do komentowania nowych wpisów ksstaszewscy.pl/blog/.